Feterniak Feterniak
1135
BLOG

Wokół obrony Westerplatte – refleksja warsztatowa

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

Pisząc moja ostatnią notkę musiałem sobie odświeżyć literaturę poświęconą problemowi obrony Westerplatte. Wśród najnowszych artykułów jest także jeden bardzo ciekawy nie tylko dla tej materii, ale także dla refleksji nad warsztatem dzisiejszych, polskich zawodowych historyków. Świetnie on pokazuje kilka mitów, bardzo rozpowszechnionych, zwłaszcza tutaj na Salonie, a także uczula na istotne zagrożenia w badaniach historycznych.

W sumie mógłbym się ograniczyć jedynie do zalinkowania rzeczonego tekstu, ale mając już pewne doświadczenia, pozwolę sobie na parę refleksji o jakie mity i zagrożeniom tutaj mi chodzi, a także krótki komentarz do samego artykułu, będący swoistą kontynuacją jednego z wątków z poprzedniej notki.

Parę razy pochylałem się już tutaj nad problematyką pracy dzisiejszych historyków, więc tutaj pozwolę sobie tylko na przypomnienie kilku istotnych rzeczy. Jednym z najbardziej rozpowszechnionych mitów na temat polskiej historiografii w XXI wieku jest to, że jest ona cały czas wyalienowana z życia naukowego w Europie (czy nawet na świecie). Stąd napotykamy liczne narzekania na to, że nasi badacze nie znają zagranicznej literatury, ani źródeł, że powielają ciągle te same, dawno już nieaktualne, sądy itp. itd. Rzecz jasna, wśród historyków, nawet uznanych profesorów, jak najbardziej spotkać możemy takich, którzy wpisują się w taki sąd. Jest to jednak, dosłownie i w przenośni, gatunek wymierający. Zdecydowana większość aktywnych dziś badaczy historii w świat nauki wkraczała już po roku 1989. Znają języki (i nie tylko te niezbędne dla swoich badan, jak łacina, niemiecki, czy rosyjski), mają różnorakie kontakty międzynarodowe, często całe lata spędzają a zagranicznych stażach. Notabene dzięki technice  kwerenda archiwalna za granicą nie wymaga już wielotygodniowego przesiadywania w danym archiwum. Bardzo często wystarczy jedynie zidentyfikować interesujące nasz archiwalia i po prostu zamówić ich kopię w wersji skanów.

Innym mitem jest przekonanie, że jedynymi instytucjami zajmującymi się profesjonalnymi badaniami historii są uniwersytety. Tymczasem tak od dawna nie jest. Wręcz można dziś powiedzieć, że w wielu sferach uniwersytety nie są nawet najważniejszymi instytucjami takowe badania wspierającymi.  Od dobrych kilkunastu lat coraz więcej ważnych projektów badawczych inicjowanych jest przez różnorakie muzea i instytucje historyczne (jak IPN), a po woli coraz aktywniejsze są też na tym polu stowarzyszenia i instytucje społeczne zajmujące się poznawaniem przeszłości.

Mitem jest też przekonanie o społecznej alienacji historyków. Którzy ponoć z poczuciem wyższości zajmują się jedynie swoim sprawami nie tylko nie pochylając się nad tematami, które wydają się istotne społecznie, ale w ogóle nie odnosząc się do uwag, wniosków, czy tez badaczy nieprofesjonalnych i pasjonatów. Rzecz jasna takowi historycy też się zdarzają, ale akurat historia dyskusji nad obroną Westerplatte, kapitalnie pokazuje, że wielu z nich nie ma najmniejszego problemu z traktowaniem pasjonatów jako poważnych autorów, i badaczy. Wręcz na tym przykładzie można prześledzić dokładnie odwrotne zjawisko,  wcale nie ta dzisiaj rzadkie: otóż mamy tu do czynienia z sytuacją gdy to owi pasjonaci odmawiają historykom prawa i kompetencji do zajmowania się badaniem „ich tematu”. Cytowane poprzednio stwierdzenie Mariusza Wójtowicz-Podhorskiego, który ostatnio na łamach „Dziennika Bałtyckiego” ogłosił, że jest autorem jedynego naukowego opracowania dziejów obrony Składnicy Tranzytowej, jest tego kapitalnym przykładem (gdy takowych prac, w ostatnim czasie, lepszych, lub gorszych ukazało się ze cztery, a i kilku rzeczom wydanym za komuny wiele spraw można zarzucić, ale akurat nie braku naukowości).

 

W temacie zagrożeń pozwolę sobie zaś zwrócić uwagę na najistotniejszą kwestię. Jest nią brak umiejętności poprawnej krytyki badanych źródeł. Krytyka źródeł nie jest rzeczą prostą i choć wpajana studentom od pierwszego roku, to zdarza się nawet wielu doktorantów (odkąd się ich rozmnożyło po 2005 roku), którzy mają z nią spore problemy. Ale tutaj „nie ma zmiłuj”, osoby, które nie są wstanie opanować umiejętności krytyki źródeł kariery w zawodzie historyka nie zrobią. Nieco łatwiej mamy my – nowożytnicy, czy mediewiści – gdzie owych źródeł jest jeszcze na tyle, że pojedyncza osoba w danym temacie jest w stanie „je ogarnąć”. Zaś krytyka zewnętrzna (czyli stwierdzenie, czy mamy do czynienia z dokumentem oryginalnym) jest w miarę prosta. Zawsze jednak współczułem historykom XIX i XX wieku masy pracy, jaką muszą włożyć w to, by wyłowić z tysięcy dokumentów te, które ich interesują. Bardzo delikatna i specyficzna jest zwłaszcza historia XX wieku. Praktycznie do dziś mamy bowiem do czynienia z procesem tworzenia ciągle nowych źródeł dla wydarzeń nawet bardzo odległych (jak choćby II wojna światowa). Mowa tu o spisywanych ciągle relacjach  świadków różnych wydarzeń, lub członków ich rodzin.

Nic dziwnego, że w tym galimatiasie grzęzną nie tylko historycy, ale nade wszystko właśnie pasjonaci, nie mający narzędzi do przeprowadzenia prawidłowej krytyki poszczególnych źródeł, zwłaszcza tych odkrywanych po wielu latach. Na dodatek mamy tu do czynienia z dwoma bardzo negatywnymi zjawiskami: rosnącym, z biegiem lat spadkiem wiarygodności świadków wydarzeń a także z celowymi fałszerstwami dokonywanymi najczęściej przez osoby bezpośrednio związane z bohaterami danego zdarzenia lub ich samych (ale nie tylko one – o czym poniżej).

Zjawisko spadającej wiarygodności jest dość oczywistą sprawą. Wraz z upływem czasu blednie ludzka pamięć. Świadkowie wydarzeń, jak np. weterani wojenni przez dekady, które upłynęły od danego faktu, przyswajają sobie także wiedzę z innych źródeł, która wpływa na ich postrzeganie (np. opinie innych świadków, opracowania naukowe na dany temat itd.). Nie mówiąc już o bardzo ludzkiej chęci zatuszowania własnych niedociągnięć, czy podkreślenia swojej ważności w danym zdarzeniu. To wszystko jest naturalnym zjawiskiem, z którym każdy badacz musi się umieć zderzyć.

Niestety często zdarzają się także celowe fałszerstwa – popełnianie na różnym poziomie powstawania źródeł. W czasach komuny najczęstszą manipulacją była zwykła cenzura, uniemożliwiająca opublikowanie różnorakich, niewygodnych władzy, faktów i opinii. Ale także preparowanie własnych faktów, uprawomocniających oficjalną narrację. Były to jednak, zazwyczaj, sprawy dość łatwe w weryfikacji i zdecydowana większość z komunistycznych matactw (mowa o opisie historii sprzed 1945 roku) bardzo szybko była prostowana. Po 1989 roku zaczęliśmy mieć do czynienia z fałszerstwami bardziej indywidualnymi, ale przez to o wiele trudniejszymi do weryfikacji.

 

Na Pomorzu sztandarowym przypadkiem jest fałszowanie relacji i dokumentów związanych z historią Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski”, gdzie środowisko skupione wokół rodziny jednego z jego komendantów, Józefa Dambka, z trudnych dziś do pełnego wyjaśnienia powodów (chyba głównie ambicjonalnych), w połowie lat dziewięćdziesiątych z ogromnym rozmachem zaczęła pisać (dosłownie) historię tej organizacji na nowo. I chyba tylko ten rozmach pozwolił na szybkie wychwycenie tych matactw. Bardzo wcześnie bowiem odzywać się zaczęli, żywi wtedy jeszcze, świadkowie wydarzeń, protestujący przeciwko wersjom relacji, których byli autorami. Protestowały rodziny falsyfikujące przełomowe zwierzenia ich zmarłych bliskich, dokonywane ponoć wobec całkiem obcych ludzi w nierealnych sytuacjach (np. wieloletnim pobycie  w całkiem innym miejscu, niż to gdzie owa relacja ponoć został spisana). Leon Lubecki zebrał dużą część tych świadectw i w 2001 roku wydał pracę „Preparowanie dokumentów i fałszowanie niektórych epizodów historii Tajnej Organizacji Wojskowej Gryf Pomorski”. Rzecz jasna, jak to u nas bywa fałszerze szli w zaparte, zmienili nieco taktykę – ostrożnie dobierając od tego czasu tak autorów „przełomowych” relacji, by nie było szans na ich weryfikację. A tropicieli ich matactw sami zaczęli oskarżać o kłamstwa. Czego nie powstrzymał nawet niekorzystny dla nich wyrok sądowy. Nie mniej dla każdego rzetelnego badacza tego tematu sytuacja dziś jest bardzo jasna. Jednak ludzie mający problemy z analizą źródeł stają tutaj przed ogromnym wyzwaniem…

 

Jak się okazuje podobnie rzecz może się mieć z niektórymi wątkami obrony Westerplatte, podnoszonymi od kilkunastu lat, jako te „jedynie prawdziwe”. Od lat późnego PRL-u pasjonaci zajmujący się historią Westerplatte zaczęli podawać, że wiele fundamentalnych faktów, które dotąd funkcjonowały w opisach historyków miały całkiem inny przebieg. Swoje tezy uzasadniali nieznanymi do tej pory relacjami samych obrońców Westerplatte oraz informacjami i dokumentami ze strony niemieckiej, które wtedy uzyskiwano niejako na poły partyzancko, dzięki osobistym kontaktom z uczestnikami wojennych wydarzeń. Dysponentem dużej części tych rewelacyjnych źródeł był niejaki Jacek Żebrowski. Do opinii publicznej na szeroką skalę przebiła się znaczna część tych tez po ukazaniu się w 2001 roku książki Mariusza Borowiaka „Westerplatte. W obronie prawdy”. Borowiak to jeden z pierwszych pisarzy – historyków, który swoje prace, mniej lub bardziej naukowe, poświęcił opisywaniu tzw. „historii prawdziwych”. Generalnie duża część z jego tez historykom zazwyczaj była już dobrze znana, ale specyficzna narracja, ukazująca je w klimacie swoistego skandalu, obalania dominujących do tej pory sądów, spowodowała, że to Borowiak stał się najbardziej znanym „obalaczem mitów” – przynajmniej w tematyce morsko-pomorskiej. Mimo wszystko z autor ten, choć nie stronił od kontrowersyjnych stwierdzeń, w swoich pracach starał się zachować pewien poziom bezstronności, stąd jak najbardziej mieściły się one w szerokim spectrum opracowań naukowych, bądź popularnonaukowych na dany temat. Nawet kontrowersyjny badacz, który trzyma się jednak prawideł warsztatu nie wyklucza się bynajmniej z naukowego dyskursu.

Bohater mojej poprzedniej notki, Mariusz Wójtowicz-Podhorski, był swoistym kontynuatorem Borowiaka. Bez wątpienia jednak brak mu z jednej strony warsztatu historyka, a z drugiej dystansu dla opisywanej materii. Jako zaangażowany już od paru lat w sprawy Westerplatte rekonstruktor i społecznik, w 2004 roku, wydaje komiks „Westerplatte. Załoga śmierci”. I już tam stawia bardzo kontrowersyjne tezy dotyczące historii obrony placówki z zadziwiającą wręcz deprecjacją jej komendanta -mjra Henryka Sucharskiego. No, ale komiks to jednak raczej dzieło z kategorii sztuki niż nauki, więc prawdziwym objawieniem światu jego wersji walk z września 1939 roku na gdańskim półwyspie były publikacje na łamach czasopisma „Odkrywca”, z których najsłynniejsza nosiła tytuł: „Major Sucharski – zdrajca czy tchórz?” (nr 9/1004 z 2007 r.).

Ponieważ dziś w prasowych oświadczeniach i wywiadach dyrektor Muzeum Obrony Westerplatte i Wojny 1939 zaprzecza jakoby cokolwiek zarzucał majorowi Sucharskiemu warto przytoczyć konkluzję tego artykułu:

Relacje, w większości dotychczas nieznane, wskazują, że major Sucharski pracował nie tylko dla Oddziału II Sztabu Głównego. Czy to było powodem jego niechęci do powrotu do kraju po zakończeniu wojny? (…) Wszystkie stawiają w złym świetle komendanta Składnicy, mjr. Henryka Sucharskiego, odpowiedzialnego za życie ponad 230 żołnierzy. Kolejne dni obrony Westerplatte jego wizerunku nie zmieniają. Pokazują, że „bohaterski dowódca obrony Westerplatte, narażając na śmierć swoich żołnierzy”, starał się za wykonać za wszelką cenę swoje zadanie (?)– jak najszybszą kapitulację Składnicy, wbrew rozkazowi Naczelnego Wodza”.

Potem, w 2009 roku ukazała się owa „jedyna praca naukowa na temat obrony Składnicy”, czyli „Westerplatte 1939. Prawdziwa historia”, tegoż Wójtowicza-Podhorskiego. Rzecz bardzo obszerna i bardzo typowa dla prac pasjonackich. Zawierająca bowiem mnóstwo, czasem unikalnych i pierwszy raz cytowanych, szczegółów i relacji, będąca bardzo dokładną próbą rekonstrukcji siedmiu dni walk w obroni półwyspu. A jednocześnie rażącą brakiem krytycyzmu wobec źródeł i co najgorsze, pełną różnorakich hipotez i insynuacji wpisujących się w narrację odbierania Henrykowi Sucharskiemu miana nie tylko dowódcy, ale nawet polskiego patrioty. Choć rzecz jasna większość tych rzeczy, jako w dużej mierzy wydumanych i nie mających prostego oparcia nawet w tych wątpliwych źródłach, które przytaczał autor, opatrzona jest znakami zapytania, retorycznymi zastrzeżeniami (że to się samo nasuwa itd.).  Niemniej praktycznie każdy czytelnik tej książki, którego opinię na jej temat poznałem, po jej lekturze miał identyczną refleksję, że Mariusz Wójtowicz-Podhorski oskarża Henryka Sucharskiego o bycie sowieckim agentem.

Nic zaś o rzeczonym braku warsztatu historycznego dyrektora westerplattowskiego muzeum tak nie przesądza, jak jego dzisiejsze zdziwienie, że inni historycy do tych tez ze znakami zapytania i sugestii podawanych w przypisach, odnoszą się jak najpoważniej (i jak najkrytyczniej). Bo przecież na weryfikacji takowych hipotez opiera się naukowa dyskusja, czego nasz autor chyba nie jest świadom.

 

W ślad za Borowiakiem i Wójtowiczem-Podhorskim poszło kilku innych badaczy i autorów, z których ostatnimi laty najaktywniejszy jest niejaki Krzysztof H. Dróżdż. Który swoje zainteresowania skoncentrował m.in. na słynnym wątku wywieszenia białej flagi na rozkaz Sucharskiego w dniu 2 września 1939 r. W swoich artykułach nie wahał się przed stawianiem tez, już na pierwszy rzut oka bardzo zadziwiających, jak ta, że prawdziwymi dowódcami obrony półwyspu, od których polecenia odbierał sam Sucharski mieli być jacyś dwaj głęboko zakonspirowaniu agenci naszego wywiadu, czy to, że Polska i III Rzesza zawarły tajne porozumienie na mocy którego polska załoga opuścić miała Westerplatte przed 20 sierpnia1939 roku.

Te dość sensacyjne informacje Krzysztof Dróżdż oparł na źródłach otrzymanych od wspomnianego wcześniej Jacka Żebrowskiego. Ten zaś otrzymał je od szwedzkiego historyka Bertila Stjernfelta. Od lat czterdziestych XX wieku ów badacz interesował się historią obrony Westerplatte. Udało mu się w tym okresie m.in. skontaktować z dowódcą pancernika „Schlezwig-Holstein” admirałem Gustavem Kleikampem od którego uzyskał znaczną część owych rewelacji, później przekazanych Leszkowi Żebrowskiemu.

I chyba skala sensacji, jakie niosły stwierdzenia Krzysztofa Dróżdża nakłoniły jednego z pracowników Muzeum II Wojny Światowej Jana Szkudlińskiego do weryfikacji jego źródeł. A zabrał się do tego analizując najpierw same informacje, na którym to etapie pojawiło się sporo nieścisłości i nielogiczności. Najciekawszą z nich było to, że jeszcze w 2005 roku Jacek Żebrowski występował, jako jeden z gorliwych obrońców tezy o skandalicznym tchórzostwie Henryka Sucharskiego, związanego m.in. z jego chęcią kapitulacji 2 września. Tymczasem z dokumentów przekazanych Krzysztofowi Dróżdżowi, a w których posiadaniu Żebrowski miał być od czasów PRL-u, wynikało jasno, że był on jedynie skrupulatnym wykonawcą precyzyjnych rozkazów, z góry każących mu bronić się właśnie 2 dni. Zaś co istotne bezpośredni przełożeni Sucharskiego, znajdowali się także na terenie Składnicy. ‘Czy zatem sam nie wierzył w rewelacje, które otrzymał od Szweda? A może w 2005 roku o owych rewelacjach jednak nic jeszcze nie wiedział? Czy też takie niuanse, jak dokumenty z epoki, o których fałszywości przesądza prosta krytyka zewnętrzna (np. meldunek wysłany z pokładu „Schlezwig-Holsteina” do dowództwa, któremu okręt ten w ogóle nie podlegał i nie tylko nie powinien, ale nie mógłby czegokolwiek meldować).

Być może części historyków wystarczyło by ukazanie owej rażącej nielogiczności całego wywodu. Ale Szkudliński poszedł dalej i postanowił zweryfikować pierwotne źródło czyli wiedzę Bertila Stjernfelta. Tutaj właśnie kapitalnie widać to, o czym pisałem na początku. Dla profesjonalistów dziś nie ma najmniejszego problemu, gdy muszą badać nawet egzotyczne (któż zna język szwedzki?) archiwalia. Dzięki dobrej współpracy z szwedzkimi specjalistami od historii ostatniej wojny dotarł do archiwum po szwedzkim historyku, gdzie znalazł m.in. praktycznie całą prowadzoną przez niego korespondencję naukową. M.in. tą z dowódcą pancernika Gustavem Kleikampem. No, jak pewnie łatwo się domyśleć, że szwedzkie, oryginalne archiwalia nie tylko nie potwierdzają rewelacji Żebrowskiego, ale wręcz druzgocąco falsyfikują przekazywane przez niego (m.in. Wójtowiczowi-Podhorskiemu i Dróżdżowi) dokumenty i informacje.

Tutaj nie będę już rozwodził się nad szczegółami i polecam  lekturę całego artykułu, który ukazał się w Przeglądzie Historyczno-Wojskowym Nr 1 z 2015 r. (w tym samym czasopiśmie, też dostępny w internecie jest źródłowy artykuł K. Dróżdża):

https://www.academia.edu/14080846/_Rzekome_rewelacje_o_obronie_Westerplatte_wysnute_z_w%C4%85tpliwych_%C5%BAr%C3%B3de%C5%82_Przegl%C4%85d_Historyczno-Wojskowy_2015_nr_1_s._186-198

 

Całą ta historia pokazuje świetnie dwie rzeczy. Po pierwsze, że znaczna część „rewelacyjnych”, „nieujawnianych” „tajnych” informacji pochodzących z zagranicy, które dzięki własnemu sprytowi i męstwu zdobywali w poprzednich dekadach różni pasjonaci i „poszukiwacze prawdy”, jest stosunkowo prosto weryfikowalna, gdy zabierze się za to porządny historyk. Każdy ważny dokument ma swoje miejsce w odpowiednim archiwum i jeżeli faktycznie istnieje dziś można go po prostu obejrzeć i sprawdzić. Tenże sam Jan Szkudliński m.in. przejrzał też archiwalia niemieckiego wywiadu na temat Westerplatte. Do których naturalnie żaden z głosicieli „prawdziwej historii” wcześniej nie dotarł, a które dziwnym trafem również falsyfikują wiele z przytaczanych przez nich rzeczy. Podkreślę zaś to, że takie badania nie wymagają dziś żadnych „znajomości”, albo horrendalnych kosztów (rzecz jasna nie mówię o badaniach w archiwach na terenie dawnego ZSRR), a jedynie dwóch prostych rzeczy” znajomości języka oraz umiejętności odnalezienia danego zbioru. Czyli posiadania warsztatu historycznego.

 

Po drugie, że łatwo nami cały czas manipulować i o wiele chętniej słuchamy i dajemy wiarę różnym medialnym objawieniom niż porządnie udokumentowanym sądom. Podejrzewam, że nie bez kozery Szkudliński swój tekst zamieścił w czasopiśmie łatwo dostępnym przez Internet (zresztą na temat samego Westerplatte opublikował w ten sposób już kilka artykułów). Lecz mimo jasnej logice i prostej weryfikalności jego stwierdzeń (które jednoznacznie udowadniają fantazyjność tez do których się odnosił), w żaden sposób jego badania i sam artykuł nie przełożył się na opinie samego K. Dróżdża, dla którego, jak się okazało (a miałem okazję sobie z nim na jednym z  forów o tym dyskutować) nie ważne jest co Szkudliński pisze, ale kim jest. Bo, wedle wykładni tego „wybitnego badacza”, jeżeli jakiś historyk w swoim opisie zdarzeń popełni chociaż najmniejszy błąd, to z urzędu należy go uznać za kłamcę i manipulatora, a jego wszelkie prace za pozbawione jakiejkolwiek wiarygodności. Rzecz jasna takie założenie samego Krzysztofa Dróżdża nie obejmuje, w czym mi dał osobiście jasne świadectwo.

 

I tą refleksją kończę. Przy badaniach, choćby amatorskich, historii warto pamiętać, że ich celem jest poznanie przeszłości, a nie udowodnienie, że ma się rację. A oponenci to sami źli ludzie…

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura